Monday, February 27, 2012

Jus Lietuvis ar Lenkas?

WYWIAD Z LEONARDEM GOGIELEM PRZEPROWADZONY
 i opracowany  PRZEZ ADAMA LIZAKOWSKIEGO
Leonard Gogiel  urodził się 28 lipca 1938 roku w Birżach na Litwie Kowieńskiej, w rodzinie polsko-litewskiej. Jego matka była Polką a ojciec Litwinę. W latach 1955- 1957 studiował lituanistykę na sowieckim Uniwersytecie Wileńskim. 26 kwietnia 1957 roku został aresztowany przez władze radzieckie pod zarzutem agitacji antyradzieckiej. Został skazany na 5 lat w obozach pracy w Mordwińskiej ASRR, gdzie rozpoczął na własną rękę naukę języka polskiego.  Po odbyciu kary w 1962 roku powrócił do Wilna, założył rodzinę i rozpoczął studia polonistyczne zaocznie na  Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. W Wilnie brał czynny udział w życiu kulturalnym Polonii Wileńskiej ( tak ją wówczas nazywano).
20 czerwca 1979 roku wraz rodziną udało mu się wyjechać do Polski (Sopot) na zaproszenie brata matki Czesława Olszewskiego. (Jego wnuk Jacek Kozłowski obecnie jest Wojewodą Mazowieckim).  W Polsce nawiązał kontakt z Litwinami. Na radzieckiej Litwie pisał wiersze po polsku, zaś w Polsce zaczął pisać wiersze antyradzieckie po litewsku, które publikował w litewskiej prasie w USA. Należał do Kółka Litewskiego w Gdańsku, w mieście tym także kontynuował zaocznie studia polonistyczne na Uniwersytecie Gdańskim (Oliwa). Nie dokończył ich, bo 8 lutego 1980 roku na zaproszenie Litwinów z Chicago wyjechał do USA. W Stanach Zjednoczonych otrzymał azyl polityczny jako były sowiecki więźień.
Na emigracji współpracował z polskimi i litewskimi pismami. Wstąpił do Kongresu Polonii Amerykańskiej, gdzie był delegatem Stowarzyszenia Byłych Więźniów Politycznych Niemieckich i Sowieckich Obozów Koncentracyjnych. Brał czynny udział w demonstracjach popierających „Solidarność” w Chicago.
Przez ponad 20 lat pracował w Shedd Akwarium  w Chicago  w  brygadzie sprzątającej kible, odkurzającej wykładziny podłogowe i wycierającej kurze z gablot.  Pracę „na sprzątaniu”  wspomina z głęboką nutką rozrzewnienia, bardzo sobie ją chwali i uważa, że to jest najlepsze co mogło spotkać go w Ameryce. Dodaje, że w Ameryce nie ma lepszej pracy  niż „praca na sprzętaniu”, chociaż studiował na czterech uniwersytetach i żadnego nie skończył.  Wielokrotnie był sponsorem Akwarium dając donacje pieniężne 1000 dolarów. Nazwisko jego zostało umieszczone na ścianie pamiątkowej w holu Akwarium. Chociaż studiował na czterech uniwersytetach i żadnego nie skończył, marzeniem jego była praca fizyczne w charakterze sprzątacza i te marzenie Ameryka mu spełniła. 
Wydał  jeden tomik wierszy w języku polskich pt. „Ścieżka spod Ostrej Bramy” wydanie w 1989r.. W chwili obecnej jest na emeryturze. Nadal bierze czynny udział w pracy kulturalnej emigracji litewskiej i polskiej.  
Leonarda poznałem w 1991 roku zaraz po moim przybyciu z San Francisco do Chicago w którym rozpoczęłem bardzo intensywne promowanie polskiej poezji. Założyłem grupę poetycką pod nazwę „ Unpaid Poetry Group” czyli Grupę Poetycką „NieZapłacony Rent” , także pierwszą jedyną jak do tej pory w historii Polonii Amerykańskiej gazetę, kwartalnik przeznaczony tylko dla poetów pt. „Dwa Końce Języka”.  W sumie do tej pory zorganizowałem  takich spotkań w Chicago około dwieście.
Leonard oficjalnie nie należał do grupy, ale był jej wielkim zwolennikiem i prawie na wszystkich naszych spotkniach poetyckich był obecny. Często czytał swoje wiersze w części drugiej tzw. „Paradzie Poezjożerców”, czyli otwarty mikrofon, dla tych co do grupy nie należą, ale chcą przeczytać swoje wiersze.
Organizowałem wieczory autorskie, spotkania poetyckie a także promocje tomików polonijnych poetów starając się uciekać jak najdalej od „grafomanii totalnej”, którą to twórczością byłem zasypywany. Moją bliższa znajoność z Leonardem rozpoczęła się od momentu w którym podarował mi wraz z piękną dedykacją swój tomik wierszy pt. Ścieżka Spod Ostrej Bramy”. Skromny tomik wydany na lichym papierze z okładką Bramy Ostrobramskiej.
Wspominanie przeszłości i porównywanie z teraźniejszością w poezji przeważnie kończy się klęską poety, ale amatorzy nie potrafią się tego ustrzec. Powodów jest wiele, dlaczego tak się dzieje, jednym z nich jest to, że więcej w swoim życiu napisali wierszy niż przeczytali. Nie było by w tym nic złego, gdyby potrafiłi powiedzieć, to za czym tak tęsknią inaczej niż setki innych poetów.
Leonard na tle poezji emigracyjnej nie jest orłem, ale tutaj orłów nie ma. Nie jest poetą odkrywczym, ani orginalnym, pisze tak jak setki poetów chodzących po Chicago. Nie potrafi wydobyć się z nutki setymentalizmu, opuścić duchowo swoje opłotki, aby w Ameryce spojrzeć na to wszystko co pozostało za nim z dystansu. Trudno jest mu  znaleźć własny idiom czy język. Poezja jego jest wspominkowa, jest w niej wiele porównam tego co już było, z tym co jest.  Leonard  ma wiele do powiedzenia jednak jego wiersze  o tematyce patriotyczno- łzawo- narodowej mocno są osadzone w mentalności poetyckiej drugiej połowy XIX wieku.  Nie wnosza niczego nowego do poezji emigracyjnej. Nie ujęły mnie, jak to, co on sam napisał o sobie w słowie wstępnym do książki: „ Powinienem chyba się przedstawić, nieprawdaż? Ale co mogę Czytelnikowi powiedzieć o sobie? Dla Polaków jestem Leonard, dla Litwinów –Leonardas, dla Amerykanów –Leo. Wśród Litwinów jestem - Polakiem, wśród Polaków jestem – Litwinem. A gdy mówię, że uważam się raczej za Polaka, to sam czuję, że zostały jakieś niedomówienia... Na zarzuty, że zdradziłem Litwę, bo przeszedłem na stronę Polaków, muszę odpowiedzieć nie, Litwy  Adama Mickiewicza na pewno nie zdradziłem, ale również Litwa Kudirki i Majronisa, w której duchu się  wychowałem od dziecka, pozostaje mi droga”. Dalej w tym samym słowie wstępnym poeta pisze, że ma dwie ojczyzny, ale żyje w obcym kraju.
Takie typowe rozdarcie już w pełni dojrzałego człowieka zastanowiło mnie i postanowiłem bliżej się mu przyjrzeć, bo jako człowiek, wydał mi się o wiele ciekawszy niż poeta. Jego poetyckie rozpamiętywania Wilna, Litwy, Polski, tak mocno do mnie nie przemiały jak on sam.  Ujął mnie swoją osobowością człowieka bardzo skromnego, życzliwego, cichego, zawsze gotowego do pomocy o co tylko go nie poprosiłem, a pracy przy organizowaniu  spotkań poetykich zawsze było więcej niż czas mógł na to pozwolić. Często po zakończonych spotkaniach, gdy najważniejsi goście poszli już do domu zawsze pozostawała najwierniejsza grupa osób, i wtedy można było sobie szczerze porozmawiać i wreszcie napić się whisky lub koniaku.Leonard wiedział, że bardzo sobie cenię kopiak i zawsze przynosił „skromną pękatą buteleczkę dla mistrza Adama”. Sam nigdy od kieliszka czy dwóch nie stronił, a gdy wpadł w dobry nastrój potrafił długo i bardzo ciekawie opowiadać o swoim życiu. Odniosłem wrażenie, że jest o wiele lepszym naratorem niż poetą. Język jego stawał się żywy, barwny, ciekawszy niż „ograne chwyty poetyckie”. Słuchaliśmy go z zapartym tchem o jego życiu w Wilnie, która  dla na ludzi urodziny po drugiej wojnie światowej wciąż było magicznym miastem wieszczy narodowych. Słuchaliśmy jego wspomnień z obozu pracy i związanych z tym problemów życiowych. Z czasem dla wielu z nas, dla mnie osobiście Leonard wyrósł na bohatera, któremu należy się wielki szacunek i uznanie. I tak się też stało, Leonard wśród społeczności poetyckiej, a może nie tylko poetyckiej, w Chicago uchodzi za takiego niekwestionowanego romantycznego bohatera literackiego, któremu się wierzy ufa, darzy sympatią. Chociaż w swoim długim życiu, które dzięki Bogu wciąż trwa, Leonard nie pokusił się o na wydanie następnego tomiku wierszy, wciąż jest nazywany poetą i to tym jednym z najważniejszych mieszkających w Chicago.
O naszego pierwszego spotkania minęło dwadzieścia lat, przez ten czas wydarzyło  wiele miłych i niemiłych rzeczy w naszym życiu. Był nawet taki okres, że Leonard „zniknął” mi z pola widzenia na długie lata,  ale zawsze o on pamiętałem. Obecnie od trzech – czterech lat umówiamy  się, conajmniej raz w miesiącu się spotkać i  pogadać o poezji i o tym co dzieje się na Litwie. Jak do tej pory nasze plany się spełniają, żyje tym wszystkim co dzieje się na Litwie w relacjach Polsko-Litewskich wraz z Leonardem.
Niemniejszy wywiad miał być tylko na 6-8 stron, niestety rozrósł się do „niebotycznych” rozmarów, ale myślę, że warto było  nie tylko posłuchać Leonarda, ale tym razem „spisać” co ma do powiedzienia. A ma bardzo dużo i niestety czas szybko płynie, dlatego postanowiłem go ubieć, na kilka minut zatrzmać, zanim całkowicie „odpłynie”.   

Leonard czy ty jesteś Litwinem czy Polakiem?
Ostatnio ludzie  zadają mi to pytanie po litewsku; „Pan jest Litwinem czy Polakiem?” wielu czytało moją „Spowiedź” Polonofila” opublikowaną w pismie „Draugas” (Chicago, 18 pażdziernika, 2011). Zawsze jestem zakłopotany takim pytaniem. Rozkładam ręce, nie za bardzo wiedząc co mam opowiedzieć. Wydaje mi się, że to nie jest takie istotne kim jestem, Niektórzy jednak uważają, że to jest niezwykle istotne. 
W tej mojej „Spowiedzi” próbowałem tłumaczyć się z tego, jak „zostałem” Polakiem. Wszakże pochodzę z Litwy Północnej, z dalekich Birż, gdzie po wojnie już nikt nie mówił po polsku ( z wyjątkiem paru koleżanek mojej mamy, gdy przychodziły ją odwiedzić). Jedynie potrzaskane przez Jaunalietuvisów (Młodą Litwę) polskie nagrobki na cmentarzu świadczyły o tym, że niegdyś była tutaj polskojęzyczna ludność.
Gdy się zaczęła w Polsce wojna w 1939 roku, miałem zaledwie roczek. U nas na Litwie Kowieńskiej było jeszcze spokojnie, ale mój ojciec już wtedy powiedział mamie: „Lepiej przestanmy mówić w domu po polsku, żeby synek w ogóle nie znał tego języka, bo niebawem  przyjdą  tutaj Niemcy i będzie z nim kłopot”. A więc moim językiem rodzinnym był już litewski. Później szkoła litewsko-radziecka. Ogromna biblioteka domowa mojego dziadka Michała Olszewskiego, złożona z polskich książek, spaliła się wraz domem w czasie wojny. Po wojnie widziałem zaledwie kilka książek m.in. wiersze Marii Konopnickiej, no i polskie modlitewniki mamy, którymi zacząłem się interesować będąć już nastolatkiem, co znaczą te dziwne litery ó,ł,sz, cz, rz. To było takie egzotyczne. A gdy poszedłem na lituanistykę do Wilna, już dużo częściej spotykałem się z tym wciąż egzotycznym dla mnie językiem, Był fakultatywny kurs języka polskiego. Wykłodawczyni dziwiła się, że polski nie jest dla mnie takim obcym językiem.  W Polsce nastały spore zmiany – Polski Październik 1956 roku. Brat mamy Czesław Olszewski przysyłał z Sopotu pisma katolickie do innego brata, mieszkającego na Litwie radzieckiej. Już mogłem czytać. Polska zaczęła coraz bardziej mnie fascynować. Wyszła ustawa o nowej repatriacji z ZSRR do Polski. Mówiłem mamie; „Chciałbym studiować w Polsce,” odpowiadała:  „Przecież nie znasz polskiego,” Rozmawiałem z mamą po litewsku.
26 kwietnia 1957 roku aresztowało mnie KGB ( byłem na drugim roku studiów), pod zarzutem agitacji i propagandy antyradzieckiej. 10 lipca Sąd Najwyższy Litewskiej SRR skazał mnie na  pięć lat pozbawienia wolności. Karę odbywałem w obozach Mordwińskiej ASRR (Federacja Rosyjska).    
Mama przesyłała mi paczki żywnościowe, za kilo masła kupiłem od współwięźnia Litwina słownik polsko-rosyjski. Mozolnie uczyłem się polskiego. Zacząłem pisać do mamy listy po polsku. Pamiętam jak zawzięcie uczyłem się polskich nazw miesięcy. (Rosyjski znałem doskonale, więc słownik ten był bardzo pożyteczny). Mama wysyłała mi  pisma wydawane w Polsce: Życie Literackie” i inne. Dopiero w 1961 roku wyszły przepisy zabraniające więźniom otrzymywanie prasy wydawanej za obrębem ZSRR.
A  więc ja, skazany za nacjonalizm litewski, coraz bardziej poczuwałem się do polskości, a później ( po roku 1967) redaktor naczelny „Czerwonego Sztandaru” w Wilnie Leonid Romanowicz nazwie mnie już polskim nacjonalistą. Dopiero po 40 latach dowiem się co pisała o mnie litewska prasa podziemna lat 60.:  „Niejaki Gogiel spolszczył się w obozie”. (!) Naprawdę jest to dziwne, że Litwin mógł się spolszczyć znajdując się w łagrze sowieckiem. Jednak poświadczyli ten fakt z pewnością przyszli dysydenci litewscy, z którymi prowadziłem spory po litewsku oczywiście,  na temat stosunków litewsko-polskich i którzy oznajmili mi, że jestem LENKOMANAS czyli POLONOFIL.
Wiosną 1962 roku, po odbyciu kary w łagrach, wróciłem z Mordowii do Wilna. Milicja odmówiła zameldowania w Wilnie. Dopiero gdy się ożeniłem z wdową, która miała mieszkanie kwaterunkowe, mogłem  się zameldować i dostać pracę jako ładowacz w zakładach obuwniczych. Moja żona, bardzo poczciwa kobieta pochodziła z Białorusi Zachodniej (dawne tereny międzywojennej Rzeczpospolitej),  nie znała ani słowa po litewsku. Rozmawialiśmy w domu po polsku, (usynowiłem jej syna Henryka , w 1962 roku miał 4 latka), chodził do polskiej szkoły w Wilnie. (Obecnie mieszka w Sopocie, ma dwie córki). Z Birż sprowadziłem mamę, która już też tylko rozmawiała z nami po polsku.  A więc była to normalna polska rodzina w Wilnie żyjąca. Już zdecydowanie uważałem się za Polaka. Pisałem wiersze po polsku, należałem do kółka literackiego przy redakcji „Czerwonego Sztandaru” ( był to jedyny polskojęzyczny dziennik na całym terenie ZSRR). Wstąpiłem do polskiego zespołu pieśni i tańca „Wilia”, działającym przy Radzie Związków Zawodowych. Prezes zespołu Franciszek Kowalewski polecił mi pisanie kroniki zespołu „Wilia”. Wypełniłem kilka grubych zeszytów. Notowałem w tej kronice szczegółowo wszystkie fakty związane nie tylko z „Wilią”, lecz i w ogóle z życiem Polonii wileńskiej. Wiadomo mi, że te zeszyty, które przekazałem Kowalewskiemu, cieszyły się uznaniem członków zespołu i nadal są przez kogoś z nich przechowywane.
Polecono mi napisanie „Pieśni o Wilnie”  w 1967 roku. Wyznaczono konsultantów, starych wileńskich Litwinów, doskonale znających język polski. „Pieśń o Wilnie” miała być wykonana przez zespół folklorystyczny „Wilia”, ( nota bene obywateli ZSRR narodowości polskiej) nie mogła być ani zbyt polska ani zbyt litewska, przede wszystkim musiała być radziecka. Wyznaczono mi konsultantów, obywateli ZSRR narodowości litewskiej. Starych Wilnian znających doskonale język polski: kierownika artystycznego „Wili” Edwarda Pilypaitisa i poetę litewskiego urodzonego na Suwalszczyźnie Albinasa Żukauskasa. Nie było łatwo napisać taki tekst. Pilypaitisowi podobały się słowa: „Wilno, to serce Litwina”, lecz zaprotestowali  zespołowcy. Musiałem zmienić na bardziej „neutralne” słowa.
Muzykę do mojej pieśni napisał młody kompozytor pochodzący z Białorusi M. Nowikas. Niebawem jednak znikła ta pieśń z repertuaru „Wilii”, a w radiu wileńskim zabrzmiała ta sama melodia, tylko słowa  już były litewskie, autorstwa poety A. Saulynasa. Byłem zły, ale nie udało mi  się udowodnić, że Saulynas był plagiatorem.
W tym czasie (lata 60-70 XX wieku), odwiedzali Litwę radziecką renomowani poeci, pisarze, działacze kultury Polski Ludowej: Tadeusz Różewicz, Julian Przyboś, Jerzy Putrament, Ernest Bryl, Jan Dobraczyński, Kazimierz Wyka. Różewiczowi przedstawił mnie Fr. Bryll Kowalewski (jako poetę wileńskiego).  Na spotkaniu z J. Przybosiem w redakcji „Czerwonego Sztandaru” redaktor Stanisław Jakutis zapytał obecnych na sali: „Czy ktoś może odczytać własny wiersz? ”Widzę  tutaj Leonarda Gogiela. Czy macie coś, kolego Gogiel?  Potrafiłem z pamięci zarecytować  swój wiersz pt. „Polszczyzna”. Przyboś go pochwalił ( może trochę zdawkowo).
Jerzemy Putramentowi na spotkaniu w redakcji „Czerwonego Sztandaru” wręczyłem swój wiersz poświęcony mu”Dzisiaj powrót”. ( Byłem pod wrażeniem jego pamiętników „Pół wieku)”. Wiersz przyjął, ale nie wiadomo mi, czy  go czytał i jaka była jego reakcja.
Nawiązałem kontakt z Towarzystwem Łączności z Polonią Zagraniczną „POLONIA” urzędującym w Warszawie. Informowałem „POLONIĘ” o działalności kulturalnej Polonii Wileńskiej. Przysyłali mi serdeczne pozdrowienia, otrzymałem piękne dwa tomy „Polskie Miasta w Tysiącleciu”. 
Jesienią 1966 roku jakimś cudem pozwolono mi z mamą odwiedzić mego wujka Czesława Olszewskiego zamieszkałego w Sopocie. Odwiedziłem też Warszawę. W Towarzystwie „POLONIA” przyjęto mnie serdecznie. Mówiłem im o swoim planach przeniesienia się do Polski. Pytałem, czy nie mogliby mi w tym dopomóc, obiecali pomóc niezbyt wyraźnie, tylko zaznaczyli, żebym był bardziej korzystny pozostając na Litwie.
Póżną jesienią 1967 roku zaszło coś, co zdecydowanie zmieniło oficjalny stosunek władz (w tym także redakcji „Czerwonego Sztandaru” do mojej osoby.
W listopadzie  tego roku oficjalny magazyn kulturalny  Litewskiej SRR „Kulturos Barai” urządził tzw. Rozmowę przy otwartym stole. Zaproszono elitę kulturalną republiki. (Wyłącznie samych Litwinów). Dyskutowano o sytuacji kulturalnej Wielińszczyzny.Wszyscy biorący udział w tej rozmowie podkreślali, że poziom kultury w tym regionie jest żenująco niski.  A dlaczego? Bo ludność Wileńszczyzny nie mówi po litewsku. Życie Litwy jest jej obce.  W polskich szkołach  tego regionu więcej słyszy się o Zielonej Górze, Śląsku – tylko nie o miejscowościach swojej Republiki. Podkreślono z naciskiem, że niezbędne są zmiany. Redakcja magazynu obiecała kontynuować tę rozmowę.
W Polonii Wileńskiej zawrzało. Ja tego magazynu wówczas w ogóle nie czytałem – świadomo odgraniczałem się od wszystkiego co litewskie. Dowiedziałem się dopiero o tej rozmowie na próbie „Wilii”. Zespolanka Janina S. pokazała listopadowy numer magazynu i mówiła: zaczyna się nagonka na polskie szkoły i na wszystko co polskie.!!! Wszyscy byli zbulwersowani. Ktoś powiedział: „Trzeba natychmiast pisać do KC (Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy) , ale kto będzie pisał?” 
A więc narzekano na antypolskie knowania elity sowieckich Litwinów, tylko nie wiadomo było, czy ktoś się odważy pisać na ten temat do władz. Nic nikomu nie mówiąc, postanowiłem napisać tzw. List otwarty ”w języku litewskim. Odręcznie wykonałem 20 kopii tego dość obszernego listu i rozesłałem- nie tylko do KC KP Litwy, ale również do wszelkich znanych mi związków twórczych republiki, do wszystkich redakcji pism Litwy.
Po paru tygodniach w składzie zakładów obuwniczych, gdzie pracowałem w charakterze ładowacza, rozległ się dzwonek, kierowniczka wezwała mnie do telefonu: „Leonard, do was z KC”. Nieznany mi głos zaprosił mnie na rozmowę. W Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Litwy rozmawiał ze mną niejaki tow. Bautrenas (pewnie kierownik działu kultury). Niepokoiła nas sytuacja kulturalna Wieleńszczyzny”,- mówił. „Chcieliśmy na ten temat rozmawiać z przywódcami związków twórczych, jak by tę sytuację naprawić. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Polacy się obrazili. Nie mieliśmy zamiaru ich obrażać, ale skoro już tak, to niech nie będzie żadnych podobnych rozmów. Powiedzcie swoim przyjaciołom, że więcej żadnych rozmów przy okrągłym stole nie będzie”.
Bautrenas zaznaczył, że oprócz mnie pisała do nich w tej sprawie tylko jedna osoba, były Lwowianin, przypomniałem sobie teraz, że mógł to być Jan Przyszlak. Były członek Polskiego Teatru Ludowego przy Lwowskim Obwodowym Domu Nauczyciela. Zamieszkał od niedawna w Wilnie, był znany z aktywności kulturalnej.
Mimo tego, że w KC rozmawiano ze mną grzecznie, redaktor naczelny dziennika „Czerwony Sztandar” Leonid Romanowicz nazwał mnie polskim nacjonalistą i zakazał zespołowi  redakcji wszelkich ze mną kontaktów. Prezes zespołu „Wilia” Franek Kowalewski powiedział mi: „Nie wykluczone jest, że będziemy zmuszeni do oficjalnego potępienia ciebie, więc z góry cię za to przepraszam”.
Do takiego potępienia nie doszło, ale czułem się na Litwie Radzieckiej coraz gorzej, jako persona non grata, coraz bardziej marzyłem o wyjeździe do Polski. Pisałem nawet w tej sprawie do Moskwy, władze ZSRR ciągle odmawiały mi tego wyjazdu.
Co roku jeździłem do Moskwy, do Ambasady PRL, aby przedłużyć zezwolenie władz polskich na mój wyjazd z rodziną do Polski. (Takie zezwolenie wydano mi w 1968 roku). W Ambasadzie przyjmowano mnie grzecznie, zezwolenie na wyjazd przedłużano na następny rok, tylko uprzedzano mnie, aby w moich podaniach do władz ZSRR nie było żadnych akcentów antyradzieckich.
Gdy ekipa Edwarda Gierka wystąpiła z inicjatywą odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie, w Ambasadzie PRL w Moskwie złożyłem donację 100 rubli. W tygodniku „Przyjaźń” (organTPPR) opublikowano mój list nawołujący całą Polonię do składania dotacji.
Z Ambasady zawsze przywoziłem do Wilna polskie filmy w wersji orginalnej. „Wilia” orgranizowała ich pokazy.(Normalnie wszystkie polskie filmy w ZSRR wyświetlano wyłącznie w rosyjskiej wersji językowej).
W 1970 roku wstąpiłem na zaoczne studia polonistyczne na Wileńskim Instytucie Pedagogicznym (przerwałem je gdy otrzymałem w1974 roku zezwolenie władz ZSRR na wyjazd do Polski).  W swoich podaniach do władz ZSRR o wyjazd  zacząłem się powoływać na słowa Edwarda Gierka: „Polska Rzeczpospolita Ludowa jest ojczyzną wszystkich Polaków”. W moim dowodzie osobistym figurowała jednak ... narodowość litewska. Jakoś to nie miało znaczenia,  gdy zdecydowano się na wypuszczenie mnie do Polski.
W latach poprzedzających mój wyjazd do PRL na Litwie Radzieckiej zaczęły się mnożyć incydenty antypolskie. Podczas Dekady Książki Polskiej w Wilnie zerwano polską flage przy wejściu do księgarni „Przyjaźń” . Na Placu Katedralnym nieznani sprawcy zerwali tabliczkę zaznaczającą poziom wody podczas powodzi w 1931 roku. (Był na niej orzeł polski). O podobnych wypadkach zawsze informowałem Jonasa Mackeviciusa, odpowiedzialnego sekretarza Litewskiego Oddziału Towarzystwa Przyjaźni Radziecko-Polskiej.
Przy wejściu do Towarzystwa „Wiedza” w Wilnie zobaczyłem plakat informujący o zapowiedzianym odczycie na temat „polskiej okupacji” Wileńszczyzny w latach 1919-1939. Głównym elementem tego plakatu był rozerwany w strzępy Orzeł Biały. Przyszedłem na ten odczyt z żoną, chociaż nie znała litewskiego. Lektor po odczycie zachęcał, aby słuchacze po odczycie przekazywali mu kartki z pytaniami. Przekazałem z pytaniem: „Czy wasz afisz nie zawiera znieważenia godła państwowego Polski Ludowej, kraju zaprzyjaźnionego?  Podpisałem się inicjałami L.G. Lektor przeczytawszy moją kartkę tłumaczył: „Jeżeli na rysunku będą pokazane fragmenty konia, czy będzie to znieważenie pewnego godła?” I dodał:  Nie wiem czy moja odpowiedź zadowoli obecnego tu na sali Leonarda Gogiela”.  Na sali wyczuwało się pewne poruszenie. Widziałem skierowane na mnie spojrzenia. (Lektor był jednym z adresatów mego „Listu Otwartego”).  
Na początku 1974 roku w ZSRR zakazano kolportażu wydawanego w PRL magazynu „Panorama Polska” przeznaczonego dla Polonii całego świata,  tylko rzecz jasna nie dla Polaków na wschód od Buga. Zwrócono prenumeratę, zaznaczając, że pismo „przestało wychodzić”. To był oczywisty nonsens. Podniosłem alarm. Napisałem nawet do Moskwy, do centrali KGB, twierdząc, że to jest dywersja skierowana przeciwko przyjaźni krajów socjalistycznych ZSRR i PRL. Otrzymałem grzeczną odpowiedź, że przyjaźń narodów nie jest  w ich kompetencji. Znów  zaprosszono mnie na przyjemną rozmowę do KC KPL. Przedstawiciel KC wyjaśnił mi, że to sami Polacy przestali dostarczać pismo do ZSRR. Uśmiechnąłem się, podziękowałem za rozmowę. Obecny przy tej rozmowie kierownik litewskiego oddziału  „Sojuzpieczati” (Agencja Kolportażu Prasy) miał do mnie tylko jedno pytanie: Skąd w Birżach znaleźli się Polacy?” (Wiedział, że pochodzę z Birż, Litwy Północnej). Przedstawiciel KC stanowczo urwał jego replikę.
W sierpniu 1974 roku w PRL dość uroczyście obchodzono 30-lecie Powstania Warszawskiego. Wileński „Czerwony Sztandar” zamieścił zaledwie zdawkową wzmiankę o tych obchodach.  Znówu napisałem do KC KPL list: Dlaczego „Czerwony Sztandar” pominął milczeniem 30-lecie Powstania Warszawskiego? (Pismo było organem KC KPL). Redaktor Stanisław Jakutis, zresztą członek orkiestry zespołu „Wilia” przesłał krótkie wyjaśnienie, że jednak wzmianka o obchodach się znalazła.
W 1974 roku, w wigilię Bożego Narodzenia, otrzymałem wezwanie do Wileńskiego OWIR-u (Urzędu wydającego zezwolenia na wyjazd za granicę). Oznajmiono mi, że władze ZSRR wyraziły zgodę na mój wyjazd z rodziną na stałe zamieszkanie w Polsce Ludowej.
O tym co się stało dalej, nie mogę pisać bez wzruszenia. Dzień 29 czerwca roku 1976 (święto św. Piotra i Pawła) był dniem niezwykłym. Tego dnia przekroczyłem z rodziną granicę państwową ZSRR – chyba najbardziej strzeżoną na świecie.
Od otrzymania zezwolenia na opuszczenie ZSRR w grudniu 1974 roku do wyjazdu musiało jeszcze minąc trochę czasu, cały ten czas żyłem z duszą na ramieniu. Nie będąc całkiem pewien, czy to się nie odwróci.Gdy już nawet gotowe paszporty czekały na nas na biurku w OWIR’ze ( niby poczta miała nas o tym zawiadomić), wzięto mnie na ćwiczenia wojskowe w obwodzie kaliningradzkim w styczniu 1976 roku, podczas okrutnych mrozów. Zawiadomienie o paszportach nie przyszło i gdy już sam poszedłem dobijać się prawdy w maju pozostały dwa miesiące na przygotowania. Pierwsze polskie miasto, gdzie musieliśmy się przesiąść do innego pociągu był Białystok. Nie daleko dworca był kościół, odprawiano nabożeństwo. Głośniki na zewnątrz kościoła – coś niesamowitego! Później już widziałem procesje Bożego Ciała idące ulicami, coś nie do pomyślenia w Kraju Rad. W Sopocie na dwórcu czekala rodzina – kuzynka Ala Kozłowska z mężem Wiesławem oraz dziećmi Jackiem i Magdą. W domu zaś czekał  brat mojej mamy  Czesław.
Polska gierkowska wydawała mi się po Związku Radzieckim wolnym krajem. Ludzie otwarcie gadali na tematy polityczne. Nawet biskupi wystosowali już jakieś apele do władz wygłaszane z ambon. Jak dowiedziałem się później, właśnie w czasie naszego przyjazdu powstała opozycja polityczna (KOR). Kuzynka dawała mi do czytania pismo nielegalne „Bratniak”. W sklepach było jeszcze pełno towarów z Zachodu. Wkrótce co prawda pojawiły się talony na cukier, zaczęły się kłopoty z mięsem.
Zamieszkaliśmy u wujka, miał w Sopocie skromne poniemieckie mieszkanie, połowę domku. Znalazłem pracę w Zakładach Wyrobów Plastykowych „SOPOTPLAST” w charakterze pomocnika obsługiwacza drukarki. Była to praca fizyczna. Co trzeci tydzień –zmiana nocna, nieco męcząca. Jednak na ogół czułem się zadowolony. Zwiedzałem całe TRÓJMIASTO, latem chodziłem na plażę. Cieszyłem się że mieszkałem w takiej pięknej miejscowości. Kuzynka pracowała jako redaktor w Wydawnictwie Morskim w Gdańsku. Od czasu do czasu dawała mi coś do przetłumaczenia z rosyjskiego, były to drobne zlecenia. W 1977 roku wstąpiłem na zaoczne studia polonistyczne na Uniwersytecie Gdańskim. Wydział Filologiczny znajdował się na Oliwie, nieopodal hali „Olivia” (później słynnej ze zjazdu „Solidarności)”.
Na polonistyce w Gdańsku zaliczono mi niektóre przedmioty ze studiów polonistycznych odbytych w Wileńskim Instytucie  Pedagogicznym.  Fascynował mnie okres Młodej Polski. Zacząłem pisać pracę magisterską pt. „Pamiętnik Gustawa Olizara”. Niezwykle romantyczna postać –poeta, hrabia zakochany w Rosjance, Marii Rajewskiej,córce generała.Zamieszkał na jakiś czas na Krymie pod Górą Ajudah, odwiedził go tam Adam Mickiewicz.
Bawiąc w Warszawie, przypadkowo natrafiłem na tamtejszy oddział Litewskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Dali mi adresy Litwinów zamieszkałych w Trójmieście. Zostałem członkiem Gdańskiego Oddziału (kółka) tego towarzystwa. W malowniczej podmorskiej miejscowości Sobieszewo co miesiąc spotykali się Litwini. Zebrania kółka kończyły się suto zakrapianą popijawą. Śpiewano pieśni litewskie znane mi od dzieciństwa. Tak z Polaka wileńskiego przeistoczyłem się w Litwina Gdańskiego. Był to nowy, bardzo interesujący okres mojego życia, wybrano mnie nawet na sekretarza Zarządu. Prezesem był inżynier Juozas Uzdyla (Józef Uździłło), pochodzący z polskiej Suwalczyzny.Gdy wysyłałem kartki świąteczne członkom kółka, z przyzwyczajenia na kopertach pisałem nazwiska w brzmieniu litewskim. Zwrócono mi uwagę, że powiniem używać pisowni polskiej ( nie Juozas Uzdyla, lecz Józef Uździłko). A więc sami Litwini chcieli polszczyć własne nazwisko.
Na jednym z takich zebrań, gdy przyszło trochę młodych ludzi, zaintonowałem piosenkę „Szła dzieweczka do laseczka” Młodzież ją podchwyciła, nie podobało się to jednej ze starszych pań, która właśnie weszła do pokoju: „Myślałam, że tu się Polacy zebrali” - powiedziała. 
Często słuchałem audycji radiowych z Wilna, nawet głośno puszczałem piosenki litewskie. Słuchałem też  Głosu Ameryki, audycje w języku litewskim tej rozgłośni nie były tak zagłuszane jak na Litwie. Otóż raz usłyszałem znajome nazwisko WITOLD  ŁAUGALIS.  To była osoba znana mi jeszcze ze studiów lituanistycznych na Uniwersytecie Wileńskim, kiedy byłem na pierwszym roku. On był już na piątym, przychodził do swoich kolegów mieszkających ze mną. Później trafił do obozu w Mordowii. Gdy wyszedł na wolność, udało mu się jakoś wyjechać do Polski, a stamtąd wydostał się na Zachód. I otóż teraz, znajdująć się w Polsce, usłyszałem z audycji Głosu Ameryki, że Łaugalis jest w USA.
Napisałem do litewskiej rodziny mieszkającej w Chicago, z którą nawiązaliśmy kontakt już będąc w Polsce (byli to dalecy krewni mojej mamy), czy słyszeli coś Łaugalisie. Tak, odpowiedzieli, pracuje w redakcji litewskiego pisma wydawanego w Chicago. Znamy go osobiście. Nawiązałem natychmiast więc korespondencję z Witoldem, zacząłem pisać wiersze w języku litewskim i wysyłać mu, on zaś publikował je w swoim piśmie. Jak się później dowiedziałem, moja poezja była czytana przez Litwinów nie tylko w USA, lecz również w innych krajach Zachodu, dokąd docierał  dwutygodnik „Laisvoj Lietuva” (Wolna Litwa).
Odwiedził mnie w Sopocie Franek Kowalewski, prezes „Wilii”,  którego matka i siostra mieszkały na Brodwinie (dzielnica Sopotu). Spacerowaliśmy po Trójmieście. „Największym cudem był wyjazd Leonarda Gogiela do Polski”, mówił Franek. Pokazałem mu wycinki z moimi wierszami opublikowanymi w USA. Był nieco zaskoczony. Powiedział: „To zew krwi Lonku, to  zew krwi”.
Odwiedziłem z żoną swoją ciocię, siostrę mamy Kamilę Olszewską zamieszkałą w Toruniu. Przed wojną mieszkała w Kownie, udało jej się po wojnie wyjechać do Polski w ramach repatriacji. W Toruniu też mieszkał jej znajomy ksiądz Piotr Wilniewczyc. Niezwykła postać –weteran wileńskiej AK, po wojnie członek ZBOWID’u (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację). Z nim zapoznałem się jeszcze mieszkając w Wilnie, podczas jego krótkiego pobytu w stronach rodzinnych. Podobno znał kogoś wpływowego w Warszawie, obiecał wtedy pogadać w sprawie moich starań o opuszczenie ZSRR. Nie wiadomo mi, czy naprawdę się przyczynił do mojego wyjazdu, ale wyjazd doszedł do skutku. Już po moim wyjeździe z Polski do USA (był to chyba czas „Solidarności”), napisała do mnie mama, że ks. Wilniewczyc zginął pod kołami ciężarówki gdy po raz kolejny odwiedzał Wileńszczyznę. To była powszechnie znana metoda KGB. W podobny sposób zginęło kilku księży – dysydentów na terenie Litewskiej SRR.
W 1979 roku spotkał mnie cios losowy – po niezbyt długiej chorobie 16 maja zmarła moja żona Helena. Pochowaliśmy ją na malowniczym sopockim cmentarzu. Odczułem to dotkliwie. Przypomniałem sobie, jak się cieszyła jeszcze niespełna rok temu, gdy żenił się syn Heniek (1 lipca 1978), gdy się urodziła wnuczka Dorota.
Po pewnej przerwie napisałem do Witolda. Pocieszał mnie. Wystąpił z propozycją, abym odwiedził go w Stanach. „Zorganizujemy Ci zaproszenie” pisał.  (Jak się dowiedziałem później, Litwini w Chicago bali się, że może mnie spotkać coś złego z powodu mojej poezji antyradzieckiej wysyłanej z kraju komunistycznego a publikowanej w USA). Wkrótce otrzymałem oficjalne zaproszenie do USA na kilka miesięcy podpisane przez nie znaną mi osobę Paul Dirkis („To Twój kuzyn”, pisał  Witold). Przyszła też przesyłka pieniężna – 100 dolarów. Przesyłał niejaki „L. Bendras” (Po litewsku ‘wspólny’).
„Kto Panu da paszport!” mówili koledzy z „Sopotplastu”. Z tym kłopotu nie było –miałem radziecki paszport konsularny wydany w Gdańsku (Nadał byłem obywatem ZSRR). Pojechałem do Ambasady USA w Warszawie, na miejscu otrzymałem wizę wjazdową. Obawiałem się, że konsulat ZSRR w Gdańsku nie wyrazi zgody na mój wyjazd do USA, ale nie robili przeszkód. Kadrowa w „Sopotplaście”: „Kto pana puści do Stanów!” Mówię jej z dumą:  „Jestem obywatelem radzieckim i oto w  paszporcie mam zezwolenie swego konsulatu”. Dyrektor zakładu jednak zastrzegł, że jeżeli nie wrócę po 3 miesiącach zostanę natychmiast zwolniony z pracy.
W komendzie MO w Sopocie jeszcze odbył ze mną rozmowę facet w cywilu. Ale to już była zwykła formalność. Najbardziej go interesowało Kółko Litewskie w Gdańsku. „O czym rozmawiają na zebraniach, czy nie ma jakiś anty?” Ja: Nawet sam prezes przestrzegał, żeby nie było nic o polityce”. Facet: „A więc takie próby były?”
Na Okęciu zarządzono mi ścisłą rewizję osobistą. Wszelkie notki w języku litewskim zatrzymano, również zaświadczenie z łagru radzieckiego o zwolnieniu (26 kwietnia 1962r.). Później to wszystko przesłano mojej mamie do Sopotu. Samolot, gotowy do odlotu, czekał już wyłącznie na mnie. W ostatniej chwili rozmowa z facetem we cywilu: „Po co Pan wiózł to zaświadczenie? A więc pan nie skończył studiów polonistycznych?” Ja: ”Przecież wrócę i skończę”.
Syn i synowa odetchneli z ulgą, gdy zobaczyli mnie już wychodzącego z pustej poczekalni do czekającego samolotu.
8 lutego 1980 roku. Lotnisko Gander (Jak później  odnalazłem na mapie – Nowa Funlandia). Zaskoczyła mnie błyszcząca  łazienka. Na stoisku prasy magazyny pornograficzne. Flaga z czerwonym liściem klonu.
Jeszcze ileś tam godzin – i lądowanie na lotnisku Kennediego w Nowym Jorku.
Na lotnisku spotkał mnie Witold. Jak później mówili mi znajomi w Chicago, mieli nie lada kłopot ze znalezieniem Witolda, gdy była już znana data mego przyjazdu i ktoś musiał mnie spotkać w Nowym Jorku.  Okazało się, że Witold znajduje się w Scranton (Pennsylwania), gdzie właśnie zaczął studiować w Seminarium Duchownym Polskiego Kościoła Narodowego. Z wielkim trudem nawiązali kontakt, i oto kolega ze studiów, Amerykanin przywiózł Witolda na lotnisko. Z lotniska pojechaliśmy do Scranton, skąd 10 lutego 1980 roku Witold odprawił mnie autobusem Greyhound do Chicago.
Witold Łaugalis – malownicza postać emigracji litewskiej, już nie drugiej, ale jeszcze nie trzeciej fali. (Pierwsza fala, to emigrancji sprzed drugiej wojny światowej. Druga – uciekinierzy do Sowietów w 1944 roku, czyli Dypisi- Displaced Persons. Trzecia fala plusneła na Zachód po odzyskaniu przez Litwę niepodległości w 1991 roku. Droga Witolda była może jeszcze bardziej pogmatwana niż moja. Mówił, że matka była Polką. Pisał wiersze po litewsku. Ale również trochę po polsku. Kończył litwanistykę w Wilnie, trafił do łagrów Mordowii w tym samym roku co ja. Później los rzucił go na Kaukaz, do Polski, do Anglii, w końcu do USA. Dużo podróżował. Współpracował z pismem wybitnie nacjonalistycznym „Wolna Litwa” (Zwolennicy prof. A. Voldemarasa). Potem raptem zechciał zostać księdzem, będąc już  w wieku ponad 40 lat. Wybrał Seminarium Polskiego Kościoła Narodowego. Później już po moim przybyciu do USA, udał się do Watykanu. Chciał wstąpił do Litewskiego Kolegium św. Kazimierza. Rektor Prelat Ladas Tulaba pisze w swoich wspomnieniach: Wydawał mi się jakiś podejrzany, nie przyjeliśmy go do Kolegium. Później na krótko znalazł się wBrazylii, w końcy wylądował w Manitobie w Kanadzie., gdzie pracował jako ksiądz. Wkrótce nasze kontakty się urwały. Podobno wrócił na Litwę.
W Scranton Witold dużo mówił o swoich planach politycznych. Właśnie założył  swoją nową organizacje „Związek Patriotów Litwy”. „Jesteś nam bardzo potrzebny, cieszę się że przyjechałeś” mówił mi. „Przedstawię cię tutejszej emigracji jako swojego towarzysza walki, jako dysydenta, który jeszcze na Litwie działał...” Pokazał mi pisenko „Patriotas”, które zaczął wydawać w Kanadzie. Różniło się znacznie od innej pracy wydawanej  przez emigrację litewską. Wyciągało rękę do Polaków, do innych narodowości. „Zamierzam dodać sekcję polską”, mówił Witold –„ i tu będę liczył na twoją pomoc”.
Zbliżało się święto niepodległości Litwy- 16 lutego, więc Witold nie chciał mnie zbyt długo zatrzymywać w Scranton. „Musisz występować na imprezach w Chicago”.
Na stacji autobusowej w Chicago 10 lutego  1980 roku czekał na mnie Paul Dirkis – ten sam, co wysłał do mnie oficjalne zaproszenie do USA.  Zawiózł mnie swoim samochodem do Tawerny  w południowo-wschodniej dzielnicy Chicago Brighton Park.  Był  właścicielem tej tawerny, sam zaś mieszkał na przedmieściu w Brookfield. Zamieszkałem na zapleczu, zaś moim obowiązkiem było sprzątanie tej tawerny przed otwarciem.
Paul, był synem, był synem litewskiego policjanta. Uciekali z Litwy w 1944 od Bolszewików. Do USA trafił jako podrostek. W czasie wojny koreańskiej  (1950 -51) służył w wywiadzie wojskowych USA. Losy rzucił go do Chin i kilku innych krajów. Rysy twarzy miał trochę wschodnie, to mu w wywiadzie pomagało. Nie rozpytywałem się czym się zajmuje, w tawernie pojawiał się nieczęsto. Należał do kręgu Dipisów noszącego nazwę “Ruch Odrodzenia Litwy”. Byli to zwolennicy rywala prezydenta Antanasa Smetony prof. Augusta Voldemarasa, bardziej proniemieckiej orientacji. Ich emblematem był Wilk Żelazny. Wydawali dwutygodnik “Laisvoji Lietuva”  (Wolna Litwa).Redakcja znajdowała się na Chicago w Marquette Park. Wówczas była to najbardziej litewska dzielnica na świecie poza, Litwą. Litewskie sklepy, restauracje, knajpy na tej samej ulicy 71 znajdował się sztab American Nazi Partii z powiewającą nad budynkiem flagę ze swastyką. Na słupach wisiały ostrzeżenia “Nigeres Beware”. (Murzyni miejcie się na baczności). Ironią losu po kilkunastu latach cała dzielnica zostanie murzyńską. Litwinów pozostanie garstka a wszystkie ich biznesy znikną.
Z okazji Święta Niepodległości Litwy odbywały się dość liczne akademie, przeważnie przy kościołach. Przybyłem jak najbardziej na czas. W paru takich imprezach wziąłem udział. Przedstawiono mnie jako byłego więźnia łagrów sowieckich, czytałem swoje wiersze napissane w Gdańsku. Na jednej z tych imprez zapoznałem się z Litwinem wykonującym drobne prace budowlane. Zaczął zabierać mnie ze sobą na drobne naprawy dipisowskich domów. Trochę nawet płacił, chociaż moja pomoc nie była zbyt  fachowa. Dopiero jesienią udało mi się urządzić w charakterze sprzątacza w bardzo wyniosłym lokalu – Shedd Akwarium, nad samym brzegu jeziora Michigan.
Pewnego wiosennego dnia Paul zawiózł mnie do redakcji “Wolnej Litwy”, gdzie przywitał mni wydawca i redator naczelny pisma Valerijonas Śimkus. Starszy pan, którego nazwisko było mi znane z prasy litewskiej SRR – jako reakcyjnego działacza BALF’u – Fundacji Emigracyjnej, której zadaniem było wspieranie wszystkich Litwinów, którzy ucierpieli do władzy sowieckiej. To właśnie BALF przysłał mi do Polski te sto dolarów na mój wyjazd. Otrzymaliśmy też parę paczek z odzieżą.
Pan Śimkus już znał mnie z poezji litewskiej, wybitnie antysowieckiej, jaką przesyłałem z Polski.  Ktoś z jego kręgu nawet wyraził podejrzenie – jak to jest możliwe, że z kraju komunistycznego ktoś zwyczajną pocztą wysyła podobne rzeczy? W każdym razie uznano, że należy sprowadzić mnie do Ameryki jak najszybciej zanim mnie zamkną.
Wydawca wyraził nadzieję, że będę z jego gazetą aktywnie współpracował: pisał artykuły, recenzję, wywiady, reportaże z imprez, no i wiersze. Obiecałem, że całą energią włączę się do tej pracy. Czułem się zresztą zoobowiązany do tego – przecież to właśnie dzięki nim znalazłem się w Stanach.
Miałem teraz okazję dokładnie się zapoznać z pismem, z jego orientacją. Mogłem też powrównać “Wolną Litwę” z innymi periodykami litewskimi, których wówczas na emigracji było sporo. Raz gdy  w sklepie litewskim kupiłem z dziesięć tytułów właścicielka przemierzyła mnie okiem: “I gdzie to idzie  cała ta prasa?” (Pewnie myślała, że jestem agentem sowieckim, jacy też nierzadko krążyli). 
Szybko doszedłem do wniosku, że moja “Wolna Litwa” jest pismem ultrakonseerwatywnym, o zdecydowanie antypolskim nastawieniu.Było nieoficjalnym organem Związku Litwinów Wileńszczyzny na wychodźtwie. Jednym z przywódców Związku był właśnie mój szef redakcyjny pan Śimkus.
W tym czasie, gdy się pojawiłem w Chicago, wybuchła właśnie kontrowersja  wokół “Związku Patriotów Litwy” jakoby założonego przez Witolda. Na łamach innej gazety ostro skrytykowała jego rzekomy internacjonalizm zajadła dziennikarka Birute Kemeżaite. Wysłałem do niej list polemiczny, podkreśliłem m.in, że moja matka jest Polką. Odpowiedziała ogromnym artykułem na łamach swojej gazety “Sandara” (Przymierze), obwieszczając, że Łaugalis I ja jesteśmy agentami nasłanymi z Polski Ludowej.
Śimkus w stosunku do mnie był zawsze serdeczny, ale zauważyłem, że reszta ludzi z jego kręgu patrzy na mnie jakoś inaczej. Są grzeczni, lecz odezwywa się chłód.   Raz zapytałem go wprost, co to znaczy, - że patrzą na mnie jak na wilka?
“Pomyśl sam, jak mają na ciebie patrzeć? – mówił mi. “Jak mają na ciebie patrzeć?” Oni wszyscy cierpieli od Polaków. Ty zaś nawet się nie kryjesz ze swoją do nich sympatią”.
Przez parę lat współpracowałem z “Wolną Litwą” dość aktywnie. Śomkus dawał mo nowe książki, do recenzjowania (Ukazawało się wówczas ich jeszcze sporo), wysyłał mnie jako swojego korespondenta na różne imprezy. Miałem wywiad z dwoma co przeżyli Czerwień (Miejscowość na Białorusi, gdzie latem 1941 roku NKWD wymordowało wielu więźniów ewakuowanych w głąb ZSRR w czasie najazdu hitlerowców). Robiłem korektę zbioru artykułów pt. “Litwa Wschodnia” (Rytu Lietuva) wydanego w Chicago w 1980 roku przez Związek Litwinów Wileńszczyzny na Wychodźstwie. Wziąłem  nawet udział w zebraniu sporawodzowczo – wyborczym tego Związku. Polecono mi nawet napisać pewną odezwę, której treści teraz już nie pamiętam.
Czułem się niejako do tego wszystkiego zobowiązany przecież ściagnęli mnie do Ameryki. Jednocześnie dręczyła mnie myśl, że ktoś może pomyśleć, iż cały mój wyjazd do Polski trzy i pół roku temu, iż w  ogółe cała Polska była dla mnie wyłącznie odskocznią, niejako trampoloną do innego, dużo większego  skoku.  Skoku na Zachód. Podobnie jak wielu obywaleli ZSRR zaczęli się deklarować jako Żydzi – aby odjechać do Izraela (Gdy w 1972 zaczęto ich wypuszczać),  a w większości wyjechali do USA.
Jak  przypominam sobie, po tylu latach, dość szybko zaczęly mnie nękać wyrzuty, że coś ze mną nie jest w porządku, że jestem nie na swoim miejscu.
Już w roku mego przyjazdu do Ameryki (1980), w Polsce zakotłowały wydarzenia, które wpłynęły również na mój sposób myślenia i miały wpływ na dalsze zmiany w mojej drodze życiowej.
Pracę zawodową w Akwarium Chicagowskim (Shedd Aquarium)  rozpocząłem w pamiętnym dniu 1 września
Cdn.
Opracował Adam Lizakowski1980 roku, gdy władze PRL podpisału umowę z robotnikami o utworzeniu Niezależnych Związków Zawodowych. Cały świat zafascynowany był „Solidarnością”, jej legendarnym przywódcą Lechem Wałęsą. Bardzo mocno to wszystko przeżywałem. Odnalazłem dzielnicę polską (Moi znajomi Litwini jakoś się nie kwapili aby mi w tym pomóc), gdzie nabywałem gazety z Polski informujące o tych niezwykłych wydarzeniach. Znalazłem Polskie Stowarzyszenie Byłych Więźniów Politycznych Niemieckich i Sowieckich Obozów Koncentracyjnych. Zostałem członkiem tego Stowarzyszenia (Zresztą najmłodszym wiekiem i jedynym z obozów sowieckich). Wybrano mnie nawet na delkegata kacetów do Kongresu Polonii Amerykańskiej. Ciekawy moment z tej mojej działalności: jako członek KPA zostałem oddelegowany  (Razem z Julianem Witkowskim) do Rady Narodów Ujarzmionych (Council of Captive Nations), do której należeli Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze. Przedstawicielką Litwinów była pani Birute Vindaśiene, z ramienia Wspólnoty Litwinów Amerykańskich.
Do „Wolnej Litwy” już pisałem rzadziej. Zresztą obowiązki zawodowe nie pozwalały mi zbyt dużo wolnego czasu. Moją uwagę pochniały niemal całkiem wypadki polskie. Bardziej obiektywnie o Polsce pisało inne pismo litewskie, również wydawaneg w Chicago – liberalny miesięcznik „Akirćiai” (Widnokręgi).  Zaczęłem wysyłać do nich listy, zawsze bardzo chętnie je drukowali, nie sprawując żadnej cenzury. Współpracował z nimi poeta Tomas Venclowa, który się znalazł na Zachodzie w 1977 roku. Gdy gościł w Chicago i do niego podszedłem, przypomniał sobie moje nazwisko z „Widnokręgów”.
W 1983 roku nawiązałem kontakt z Tomaszem Pochroniem, wydawcą Tygodnika „Panorama”. Przesłałem do niego kilka nowych wierszy, które napisałem już po powstaniu „Solidarności”. To już były wiersze polskie. Pochroniowi się podobały. Nawiązała się współpraca dla mnie bardzo owocna i pożyteczna. Publikowałem moje  artykuły o dysydentach ZSRR różnych narodowości. Utworzyło się Kółko Literackie „Krąg”, uczestniczyli w nim ludzie związani z „Panoramą”. Pod patronatem pisarza Marka Gordona ( z pokolenia DIPISÓW) oraz dr Wojciech Wierzewski, krytyk filmowy, który znalazł się w Chicago niedawno i został wkrótce redaktorem naczelnym pisma „Zgoda”, oficjalnej gazety Związku Narodowego Polskiego. Wierzewski przez jakiś czas wykładał literaturę polską w PUNO (Polski Uniwersytet na Obczyźnie), uczelni, której centrum znajdowało się w Londynie. Przez kilka semestrów byłem byłe słuchaczem tej uczelni w Chicago . Istniało kilka lat, ale nie było to jedyne kółko, w jakim miałem przyjemność uczęszczać. Interesująca była współpraca z byłym aktorem Teatru w Gdyni Tadeuszem Chrzanowskim, którego spotkałem w kółku „Krąg” i który zanagażował mnie do wspólnego pisania sztuki dramatycznej pt. „Daj Żyć” (sztuka o aborcji). Tadeusz nosił się z ambitnymi planimi wystawienia tej sztuki w kilku krajach m.in w Rosji. Był to okres gdy komuna zaczynała się walić. W pisaniu tej sztuki brał udział też inny interesujący osobnik Tomek Dankowski - dziennikarz, niezwykle interesująca postać. Gdy napisaliśmy caly tekst  po polsku,  Tadeusz poprosił mnie abym przetłumaczył go na rosyjski. Zdobył nawet rosyjską maszynę do pisania. Ideą Tadeusza było zawieść swoją sztukę (napisanę przez ans trzech) do Moskwy  i pokazać Gorbaczowowi (który był jeszcze prezydentem ZSRR). Jakoś z tych pięknych planów nic nie wyszło. Sztuka pozostała wyłącznie w moim archiwum domowym napisana w dwóch językach.
Tomek w międzyczasie wystąpił z nowym pomysłem – aby współnie z nim napisać sztukę dramatyczną o pokrętnych losach nowej emigracji polskiej w USA. Opowiadał mi godzinami bardzo skomplikowaną fabułę o dwóch czy trzech rodzinach: jakieś poplątane miłosne trójkąty czy nawet czworokąty.. pożyczł mi parę sztuk Sławomira Mrożka, abym wiedział, jak się pisze dramaty. „Utworzymy coś czego nasi,  emigranci jeszcze nie widzieli!!! Mówił do mnie a oczy jego paliły się z zachwytu.
Niestety ten dramat też nie doszedł do skutku Kółko Literackie „Krąg” też się szybko  rozpadło. Prezes miał ambitne plany plany, ale oto się zakochał w członkini, pięknej blondynce i wkrótce oboje znikneli, i nie było nikogo, kto by mógł warsztaty poetyckie dźwigać.
Tomasz Pochroń zaproponował mi, abym wydał własną książkę poezji. Zebrałem wiersze niegdyś pisane w Wilnie, drukowane w „Czerwonym Sztandarze”. Sporo wierszy spłodziłem już w Chicago. W czerwcu 1989 roku Wydawnictwo „Wici”  wydało moją, dość skromną książeczkę ot. Ścieżka spod Ostrej Bramy”. Znamienne, że ukazała sie w czasie, gdy odbywały się w Polsce pierwsze wolne (może jeszcze nie całkiem) wybory. Jeszcze żyła moja mama. Już mogłem przesłać do Sopotu książkę. Mama ogromnie się cieszyła. Gdy ją odwiedziłem latem 1991 roku w Polsce, już leżała prawie umierająca w gdańskim szpitalu, przyciskała do serce moja książkę. Trafiła ta książeczka również do Wilna.
Środowisko, dzięki któremu przybyłem na Zachód, odchodziło powoli w przeszłości. Zmarł Valerijonas Śimkus, odeszli jego towarzysze walki. Zgniął ślad po Witoldzie, znacznie młodszym od nich. „Wolna Litwta” przestała wychodzić, cała tam dzielnica zmieniła się nie do poznania.
Na północy Chicago jeszcze się tliły polskie ogniska kultury, wychodziły pisma, odbywały się poetyckie wieczory... Na nieboskłonie chicagowskiego Parnasu miała wkrótce zabłysnąć nowa, nieprzeciętnej mocy gwiazda. Gdzieś wiosną 1991 roku przeczytałem  w polonijnej prasie, że do Chicago przjeżdża z San Francisco na stałe zaszkanie Adam Lizakowski , o którym wcześniej nic nie słyszałem. W polskiej księgarni  „Globe” znajdującej się na północy Chicago, przy ulicy Irving Park Road w okazałym budynku i siedzimy Weteranów Armii Polskiej (SWAP), odbędzie się spotkanie z nowoprzybyłym poetą. Zaznaczono, że Lizakowski chciałby poznać polonijnych poetów i nawiązać kontakt.
Mój dorobek pisarski nie był imponujący, przed dwoma laty wydałem  jedną skromną książeczkę poezji, coś jednak mnie ciągnęło, aby spotkać się z nowoprzybyłym – a nuż zainteresuję się moimi wypocinami? Pojechałem do tego „Globusa”.
W pokoiku obok większej sali siedział łysiejący jegomość w średnim wieku, o dość pospolitym wyglądzie. Przedstawiłem się  mu skromnie, nieco z duszą na ramieniu. Wyciągnęłem swoją książeczkę, zastanawiając się co o niej pomyśli? Facet uśmiechnął się dobrodusznie. Od razu nawiązałą się rozmowa – prosta nieskrępowana. Jakby spotkali się dwaj starzy przyjaciele po długiej rozłące. Tak zaczęła się moja znajomość z poetą Adamem Lizakowskim, której dano było z biegiem czasy przerosną w prawdziwą przyjaźń. Temu przyjacielowi później zwierzałem się z wszelkich zakrętów mojej duszy, z najbardziej niesamowitych rzeczy.
Latem 1991 roku po raz pierwszy po jedynastu latach odwiedziłem Polskę. Moja mama była ciężko chora , leżała w gdyńskim szpitalu nieopodal Kępy Redkowskiej ( w tym samy, co i moja żona Helena w 1979 roku). Musiałem ją odwiedzić. Pamiętam, jak przyciskałą do piersi tę moją skromniutką książeczkę. Była dumna ze mnie. Odeszła ze świata tego roku w listopadzie, gdy byłe już w Chicago. Wiadomość dotarła do mnie z opóźnieniem, nie byłem na jej pogrzebie.
Wkrótce po moim powrocie z Polski w 1991 roku Lizakowski zorganizował wieczór mojej poezji, w tej samej księgarni „Globe”. Było  to znanienne wydarzenie w moim życiu. Przyszło sporo ludzi. Zdjęcia robił Litwin Alvydas Buklys, mój współpracownik w chicagowskim Shedd Akwarium, niedawno przybyły z Litwy (Jeszcze radzieckiej , ale już rozsypującego się ZSRR). Alvydas podjął pracę w polskiej TV w Chicago.
Na osobny opis zasługują moje nowozawarte zanajoności z tymi nowymi przybyszami z Litwy. Kilku przyjęto do właśnie rozbudowanego akwarium (otwarto oceanarium z delfinami i wielorybami). Ci nowo przybyli  z Litwy okazali się jakimis dziwakami, co zauważyła cała emigracja litewska. Najbliżej zapoznałem się z wychowankiem z Domu Dziecka Litwy Radzieckiej. Wypuszczono go z wizą żydowską na Zachód  (Jedyny wtedy sposób zerwania z ZSRR).  Ich małżeństwo uznano za niepełnosprawnych umysłowo. Valdas był zbieraczem antyków, jak na swój status dość sprytny. Mieszkał on z ciągle roznącą rodziną  w Marquette Parku (Południowe Chicago), w dzielnicy, która z litewskiej właśnie  przekształcała się w murzyńską. Ja też tam wtedy mieszkałem  ( W 1995 roku przemiosłemm się do Brighton Parku, gdzie Lizakowski założył swoją księgarnię „Golden Bookstore”,  na ulicy Archer).
Stary ksiądź Litwin oddał Valdasowi swój domek, należało tylko spłacać raty. Valdas nie trzymał się stałej pracy, próbował handlować antykami. Płodził dzieci miał ich siedmioro, ale nie umiał wychowywać. Powoli władza im te dzieci zabierała. Stracili też ten dom. Valdas zaczynał mieć wizję ukazywał mu  się Chrystus. Znalazł malarkę zamawiał obrazy na których kłeczał przed Zbawicielem. Wydał na to sporo forsy. Mieszkałem w pobliżu, zaczął mnie niemal codziennie zapraszaszać do siebie, pokazywał swoją kolekcję sztuki. No i urządzaliśmy popijawy, co w końcu nie wyszlo mi na dobre.
Jedyną ucieczką w tym okresie dla mnie były wizyty w „Golden Bookstore”, mieszkałem zaledwie parę przecznic od przybytku Lizakowskiego. Spacerując ulicą Archer, często odwiedziałem Adama w niemal pustej księgarni, zawsze coś piszącego na zapleczu na komputerze. Wertowałem książki, przynosiłem flaszkę, popijaliśmy sobie, gadali.
Adam dość często urządzał wieczory poetyckie, nie tylko w  swojej księgarni, ale też w innych lokalach polskich. Pamiętam jego wieczór poetycki w Konsulacie Generalnym (już nie PRL). Występował w wykwintnym czarnym smokingu i w cylindrze. Wyglądał na prawdziwego księcia poetów (Jak go, o ile pamiętam) nazywano.
Istniała w tym czasie założona przez Adama „Grupa Poetycka Niezapłacony Rent”. Wydawał też pisemko pt. „Dwa Końce Języka” . Raz gdy pojechal do Polski na warszawską jesień poezji spotkał tam mojego kolegę z Wilna Wojtka Piotrowicza i jego żonę Danusię.  Piotrowicz był moim dobrym przyjacielem z czasów działalności w zespole folklorystycznym „Wilia”. Przywiózł nawet mi prezent od Wojtka – jego książeczkę poezji. Byłem nawet wzruszony tą pamięcią o mnie.
Była też druga księgarnia „Golden Bookstore”, w której pracowała żona Adama na północnej stronie Chicago przy ulicy Belmont. Nie wiem, jak to się stało, że te księgarnie przestały istnieć. Bardzo mi brakuje zwłaszcza tego przybytku przy ulicy Archer w dzielnicy, w której nadal mieszkam. 

Czeslaw MIlosz in his garden in Berkeley, California, 1989.

Sunday, February 26, 2012

Poetry Workshop, February 20, 2012


The Polish Arts and Poetry Association
in Chicago
email chicagopolishpoetry@gmail.com
tel. 773 463 - 8603
Zaprasza
w podróż intelektualna na warsztaty poetycko - literackie wszystkich piszacych i nie piszacych. Wszystkich tych co nie tylko lubią pisać, czytać, ale i posłuchać poezji.
Unikalne zajęcia warsztatowe prowadzone przez poetę, wydawcę, promotora polskości w Ameryce Adama Lizakowskiego.
W przychylnej miłej i koleżeńskiej atmosferze wspólnie będziemy omawiać, pisać, białe wiersze na dowolny temat, haiku, limeryki, fraszki, etc. Pisanie poezji to ciężka praca, ale może być radosną pracą, nie trzeba czekać na muzę, czy natchnienie, co postaramy się udowodnić.
Jeżeli chcesz "wyjść z szuflady", te spotkanie jest dla ciebie! Nieważnie, czy masz lat 15 czy 105 , przyjdź a przekonasz się sam.

Wstęp Wolny

Jezuicki Ośrodek Milenijny –
5835 W. Irving Park Rd., Chicago, IL
Poniedziałek 20 lutego,
godzina 6.30 PM
K O M U N I K A T      P R A S O W Y

Poems Written in San Francisco and California


 BETWEEN    1982-1991 by Adam Lizakowski
All poems are translated from Polish  by Adrian Wisnicki.


Adrian S. Wisnicki is Assistant Professor of Nineteenth-Century British Literature at Indiana University of Pennsylvania, and directs The David Livingstone Spectral Imaging Project, an international effort to use spectral imaging technology to make available faded, illegible texts produced by the Victorian explorer of Africa. Specialties are nineteenth-century British literature, colonial and postcolonial literature, and the digital humanities. Wisnicki’s publications include a monograph, Conspiracy, Revolution, and Terrorism from Victorian Fiction to the Modern Novel (2008), published by Routledge, and articles in Victorian Studies, Victorian Literature and Culture, Studies in Travel Writing, History in Africa, and the Journal of Colonialism and Colonial History. Research projects have been funded by grants from the U.S. National Endowment for the Humanities and the British Academy. The poems here were translated by Wisnicki in 2000 and come from an unpublished collection titled “Adam Lizakowski, Selected Poems 1982-1999.”












 

Table of contents
1.      My Poems
2.      San Francisco
3.      Who Wake Me Up this Morning
4.      American Poets
5.      Z Pieszyc do San Francisco
6.      Elegy for a Car
7.      Arriving in San Francisco
8.      Baja California
9.      Tijuana
10.    Charles Bukowski
11.    Milosz
12.    Joseph Brodsky

My Poems

My poems are born
inside of me,
beneath my liver, heart, lungs.

I let strangers peek
beneath the skin of my thoughts, dreams,
poetic integrity and pride.

It is neither comfortable nor ethical,
but shameful and embarrassing; I yell, Look!
It hurts right here, give me medicine!

My poems are a suicide
cyanide tablet,
formula for perfect tragedy,

I hate them because they’re so close to me
inside me, I can’t pounce on them,
break their neck.


San Francisco

San Francisco, sly fox
hidden behind the corner of the bay
with its extended paw of the peninsula.

Had there been a cherry orchard here
surrounded by the biggest fence, patrolled by dogs
the aroma of ripening cherry trees
would fill the air
a bumblebee weaving among them with its
bzz . . . bzz . . . bzz. . . .

But there is no cherry orchard, just hills, foothills
overgrown with wooden houses,
streets arranged both parallel and perpendicular
to the horizon’s line, to the ocean’s edge.

The dome of the Civic Center recalls
an elegant pastry, cherry-topped
the Modern Museum, the Public Library
Roman baths,
the Symphony and Opera halls
take the shape of cosmic pigeon cages.

Neither the cliffs nor the water,
neither the Pacific-pounded shores
nor the beautiful Victorian houses,
not even the Golden Gate Park
where now a hummingbird flits among the flowers,
the unemployed cricket gives free concerts-
neither the grass chanting ancient Indian songs
like a chorus,
nothing
nothing here reminds me of the aroma
of cherry trees in bloom.

The tourists pass by oblivious
(along Powell Street and Market Street or Union Square)
as their eyes count their vanishing dollars;
the dozing vagrants take little interest.

Five black men with cubist faces
as in a Picasso painting
strain over exotic drums and congas
(whose names I never learned) and sing the blues. . . .
To love you, baby, is like smoking two packs a day,
That is to say, I hate myself because I love you, baby,
It’s the end of November, I’m off to New Orleans, baby
I’m gonna find another baby, baby . . . O baby!

How did I ever get here?
There, in just a few weeks, the cherry trees will bloom,
April and May quickly pass, June’s coming to an end
and the sun blackens the cherries, spills their violet juice
as the best and sweetest cherries drop to the earth
where pale, swollen bugs assail them, drain them-

ideal vision of the universe
armies of ants attacking the sweet pulp
discarding only the pits-the spirits of the cherries
which just next spring will plunge, unravel their roots-
a machinery so precise
that no wire can melt,
no system malfunction or short-circuit.




Who Woke Me Up This Morning?

not the idea of revolution or anarchy
not an earthquake or fire
not a nightmare or return to the old country
not my drunken roommate from Warsaw
but the garbage men
three young Italians shouting to each other
in their sonorous tongue
three boys (arrows in the girls heart)
from Palermo, Naples or Venice
who came to San Francisco to earn a few dollars
born in the Republic of Dreams
imagined by poets and painters
architects and sculptors
opera singers
clamorously they drag the shiny dumpsters
full of garbage
towards the dump truck
which awaits them with the patience of a mother
here by the curb
the whole street awakes
the Irish brothers cursing because they were up till two
drinking beer in a bar
the Asians furious because they work two jobs
and need their sleep
and I promise myself
never again to rent a room with windows
facing the street-
in short, we all envy those Italians
their well-paying job
American Poets

The American poets I know
remind me of a giant
prehistoric bird
who still has claws and scales
is too heavy to get off the ground
or perch on a branch
but stubbornly gazes into the sky
and studies his reflection in the stars.

The American poets I know
like music from the 60s and 70s
Bob Dylan, the Beatles, the Stones, Joplin
Hendrix, Led Zeppelin,
smoke marijuana, drink beer
write poems about Vietnam
use titles like “‘67,” “‘68”
despise politicians
and can’t stand New-Age music.

The American poets I know
read French poetry
nineteenth-century poets, Whitman
Dostoyevsky, Albert Camus
Poe, Ginsberg
letters to the young Rilke
Blake, Eliot, etc.

The American poets I know
can’t tell me
why there’s no poetry, any poetry
in Newsweek, Time, People, the New York Times
Washington Post, Playboy, San Francisco Examiner
USA today, Penthouse, etc.

The American poets I know
won’t tell me
why their pictures aren’t
on the front pages, or any of the pages
of the above-named newspapers
though there’s pictures of the Pope
politicians, presidents, naked women
sports stars, spies, astronauts
rock and movie stars
communists, murderers
Pepsi cola and hamburgers.

The American poets I know
live in San Francisco
a city where there’s 4.5 poets per square yard,
when these poets write
they paint their faces in bright colors
wear leather, carry mace
and charge out for the hunt:
the poetry they hunt is a wild animal
which you never feed or even touch
but which has lived in America
since the end of the third ice-age.
From Pieszyc to San Francisco

The rhyme “quite close” jumps to my lips.
The rhyme and the truth.
It depends on what end of the bed I’m sitting on.
>From the left end (near the window)
            I see the tree-tops in the park
and the towers of the Golden Gate Bridge.

At the right end  (near the closet)
            I keep my personal belongings:
I’m in Pieszyce-
it takes no imagination or great effort,
I just need to remember which end of the bed it is.
When I sleep my feet are in San Francisco (reality),
my head in Pieszyce (dreams).

I never write home (I’ve nothing to write about),
I don’t send money (I don’t have any)
for tractors, cars, houses, building materials, etc.
I can’t imagine what it’s like
to have a video tape of your family,
or to call them on the phone twice a month-
what kind of immigration is that, what kind of immigrant?

I take little interest in my family, i.e.
who died, who was born, who’s sleeping with whom,
is there a child, etc.
who’s arguing with whom, who likes whom, etc.

I’m an old-fashioned immigrant. I suffer alone,
I don’t complain, sometimes the old country’s my “beloved,”
sometimes a ”slut.” I prefer books over other immigrants,
I love poetry more than myself.

My room is small, if I have company they sit
on the 21 volumes of the Encyclopedia Britannica,
7 volumes per behind (I never have over three guests)
and besides, you learn the most
when you’re sitting down.

But I never let anyone sit on my bed-
my bed’s the meeting place of two Caesars,
two ideas, two continents, two cultures,
two religions, two borders, two civilizations,
water and earth, reality and dreams.












Elegy for a Car

You’ve passed away!
you who were my friend for so long.
You’ve passed away!
and the thought that you’re not among the living
draws my tears.
Once more I repeat-you’ve passed away,
as if I didn’t believe it.
I knew so little about you,
about your heart, your desires.
Men created the pain of the soul, of the body-
            but what pain did you feel?

Now, when I think of how you coughed, how you strained
just to bring me happiness,
I imagine the love you must have had;
I, of course, fell in love with you at first sight,
you were the source of my wild ideas of freedom,
in you I placed my hopes as I drove to work late at night,
you alone knew my thoughts,
remembered our talks in San Francisco
so marked by fervor and love,
and to me you were the last token of those
California days filled with pride and promise.

With you I slept beneath the dark sky of Nevada
in the desert thinking of Jesus,
you were the companion of my meditations
on the meaning of man’s life here on Earth
at the shores of Utah’s salt lake,
you were the witness at my wedding,
and I loved you with my purest and deepest self,
believe me, I loved you,
on vacation in Poland
I thought of you, I needed you
my beloved car, dearest friend.
Today is your funeral. . . .
I valued your intelligence,
your knack for silence, for filling your mouth with water,
for leading me to hiding places known only to you
and me, your unique attachment to me.

I never gave you flowers
though I loved you-what do these words mean now
in the face of death? Those were carefree years
of laughter, of breakneck speeds
down Highway 101 to Santa Cruz;
inside your hull I felt safe
though I myself was formed of bones and flimsy skin,
of eyes blue like the sky-
I put two fingers on the steering wheel
and the aroma of blooming eucalyptus flowers filled our bodies . . .
You’ve passed away!
May the vultures hands of men-of mechanics
ripping your body to pieces, be gentle with you.
Believe me, I regret
that I didn’t spend more time with you.
Sleep well-some day we’ll meet again
in a better world, only you and I
on the celestial highway
in a kingdom of God free from traffic fines.



Arriving in San Francisco
for the author of “Sailing to Byzantium”

This is the country for the young. Immigrants from the world over
crammed into small rooms, surviving only on what is still to come
like a bird set upon a bough, they chant songs of the sunrise
praising what has already begun, but hasn’t yet become.

San Francisco needs hands for labor, the hands need work
the stomachs food, the capitalists capital, the banks money,
the thirsty water, the unlucky luck, the singers songs-
every hour California yearns to grant your wishes.

Through the Rocky Mountains, across the oceans
            of grass and water it hears
the heartbeats, the sighs of lovers, of the brave,
it sees shriveled hands reaching for what is most in abundance,
it hears the sad, needy voices that call its name.

Arriving in San Francisco is a glimpse (easy on the eyes)
of hills, of the fragrant ocean of women’s hair, sweet bodies-
in your mouth another taste, in your eyes another view,
but your heart isn’t fooled: this country is for the beautiful, the young.

Like dreams near the morning, the echo among the hills repeats
the words of your predecessors, they greet you vigorously,
you’re convinced that you too deserve something, of course,
an empty apartment, a shield from the blows of a life all too eager . . .

In four colors: green for hope, red for love,
black for the chance to hide in solitude from the world,
gold for gold, as well as envy for everyone
that reads the future in seaweed, in ocean waves.


Baja California

The long-awaited trip south to Mexico
to Ensenada through Los Angeles, San Diego, Tijuana
came true like a long-awaited prophesy
the color of the sky merged with the color of the ocean,
the wind with desert sand, English with Spanish
the granite cliffs of the shore broke
the foaming manes of ocean waves, the water nestling
on the rocky shelves like delicacies saved for winter
giant gulls soared across the azure plunging
their wings into my imagination,
nature, swaying in the sighs of the wind
restored a dream long-ago forgotten
we scaled the cliffs like fish
discarded by the ocean’s powerful fantasies
walked the flat open spaces like proud dancers
along sumptuously adorned tables,
the ocean whispered, the wind chanted, we ate sandwiches,
I dreamed of vanished Indian civilizations, saw that nothing
had changed since the Spanish invasions,
            not even the color of the grass . . .


my muses yet live in the heights of Helikon,
Parnassus, Pindus, still enjoy mountains, streams, history,
gaze into the sky, adore music, sing:
I didn’t expect anything, didn’t count on anything
knowing how brittle are man’s bones
how little his brain matters like credit card
numbers, passport numbers, license plates, the address
of the house where you live-here but the ocean, the beach,
high rocky cliffs teach man humility,
the water and the rock beauty, the sky and the bird dreams,
a few hours away from home, a few hours in the car
were enough to understand that all we achieved
was but a lonely shell on a beach, that a crab hidden
in a rocky gulf, swaying with the water,
could asses the strength of our bodies.

Baja California, kingdom of Poseidon,
a name unknown to the Indians,
striking terror with the sea and the earth,
rain-giver to the plants and animals
swam to me then in a dolphin’s silence
struck my heart with his trident, evoking song.
Tijuana

A girl’s name, name of a city or river
yet an army of soldiers camped at the border,
Tijuana appears like a rock basking its face
in the Mexican sun, aimed towards the States
great city of a million inhabitants, their legs of rock
ready each moment to hit the road north . . .
faces of rock, chiseled Aztec, Mayan, Tarachuman
televisions, big water-filled plastic containers at their feet
they sit on the cement bank, gaze towards the border
beyond which lies San Diego,
nourishing mother-goat of the hungry,
animal who’s ravished their hopes but still offers some sustenance
poised in the valley and on the hills, a step from paradise . . .
it takes but a moment of luck to sail
the great concrete channel of the Tijuana river
(another Berlin Wall between the poor and the rich,
navigable only by night) and fulfill their dreams,
pass unnoticed-non-existent-into bliss,
be night or fog, cross the border
in the wind’s disguise, as desert sand,
become everything-or at least no more a Mexican,
chiseled face that the American guards fish at ease
from the tourist river flowing north along the highway . . .
they camp on the cement bank, await their chance
as the Greek army at Troy they have time-a year, five, ten
something must come as long ago the gods foretold;
tense and eager for war, a better life
they bask in the sun, faces growing even more brown
eyes olive in color, wings sprouting at their feet
slowly from men, conquered people, prisoners, nomads
they become soldiers of hope
to whom indifference and insomnia are sisters,
recall the crafty Odysseus
in beggar’s rags, set to fool the Americans
play the trick and inside the Trojan horse
(a big truck bound for Chicago) pass
to the other side of the city’s, the country’s wall
now under attack for so many years,
Troy still defending itself . . . a big wooden horse.

Charles Bukowski

The man, enigmatic descendant of Silenius
rode the donkey of poetry through the gorges of Los Angeles
was often detained by Satyrs
at the time of the war with the Giants of the Everyday,
fought for the victory of Bacchus
his resonant voice verging towards war-cry,
after the war moved to San Pedro
eagerly smoked cigarettes for many years
at times became quite restless
felt fear, intense loneliness, started to travel
through the ravines and valleys of Los Angeles,
among the howling of the winds and people, the ocean’s singing
he never heard the voice of an angel,
saw only donkey-eared men, hearts like Silenius
an ocean vast as the sky and Los Angeles angel-filled,
understood that man is but a small casket stuffed
with various things, one shake and you’ll hear
the music of bones, murmur of blood,
grinding of thoughts, the color of hope
dropping to the ground, mixing with ashes . . .
what happened to those times, Charles, when gorged with desire
you raced to the ocean, that great kingdom
one plunge, one moment beneath the water sufficing
to merge yourself with it forever
though, of course, once there you couldn’t smoke
turned instead to harbor bars and hookers
goddesses of life spawned not from ocean foam, but beer?
Now, my life careening between two rails at the California
shore, I salute you from the place where I too
have turned up chasing my Medusas, that is, my Perseus.


Milosz

He could be a mountain waterfall, or ocean
never a desert nor waste land
a giant Jagiello oak* in whose shade
the tired traveler will always find rest,
seize bubbles of life-giving oxygen from the air
and breathe poetry in their place-his words are seeds
which grow inside the reader, mature, bloom . . .
the corn-fields sway awaiting the reaper’s hand,
he is the moon which turns the tides
as beautiful women toss in restless sleep,
the angel with large bushy eyebrows
shaped like the wings of a bird, frightened
at mid-night from its nest, to which it will never again
return, though he still remembers the aroma of the grass,
apples, the pale-white of rooms, shapes of houses, lakes, rivers . . .
he is the Lithuanian bear, half his life spent
as a resident in the beautiful city of Berkeley
in wondrous California, on Grizzly Bear Hill
where he never growls but sings
that no one has earned our envy, sings of hummingbirds,
of honeysuckle, women’s bottoms,
poor Christians watching the ghetto in flames,
of cities where he’ll never return, sings to you and to me.

But what does Milosz mean to me?
a thousand times I’ve asked myself-
a mother who feeds me, a bright shapely breast
streaked by thin blue veins,
whose life-giving milk I drink in the Chicago heat.
And what does his poetry signify in my life?
Is it a round-trip ticket for distant countries,
for tropical rain forests, northern woods where
a flamboyant, colorful singer jumps from branch to branch,
chanting a song of ancient forests, rivers
whose sands grow warm in the sun
as boulders, with the ease of a butterfly, soar
into the distant galaxies where time flows vertically?

Milosz-muse living in the shade of the Eucalyptus trees
with a view of the San Francisco Bay,
in a city the size of an ant
whose lights reflect in the water like clouds,
a poet true to the ideals of his youth,
straining to hear the sounds of the cricket, looking
into the brightly-burning eyes of the cars . . .
            what is he thinking about?

In 1990 I asked him, at a dinner of vodka and herrings,
the sun had already drowned in the Bay, and night
painted the tips of the Golden Gate Bridge ink black;
“Oh, Mr Adam,” he sighed, “if I could only live to be
a hundred, then once more turn the meter back to zero.”

 Jagiello oak. Wladyslaw Jagiello (1351-1434), a king of Poland,
was famous for  planting oaks throughout the country.


Joseph Brodsky returns to Russia

In the span of one day
I sold two books of Brodski’s poems
which had been on my store’s shelf for many months,
yet I never realized
that the poet’s death had helped me sell the books.

                              The Russian poet and immigrant, who for many years had lived
                               in that hub of freedom, Greenwich Village,
                              among artists and homosexuals, has passed away-
the old rabbit who once fled the ubiquitous
hunting dogs of the worker’s union
from the statue of Peter I in Leningrad
to the Jefferson Market Courthouse in New York.
As a boy of seven, he already knew many of life’s truths-
that deceit is more useful than algebra,
that even three brilliant communists really aren’t so smart,
that poetic talent is a gift from God.
Since the old days, his life at stake,
he’d played chess against Death
yet Death caught him off-guard,
sent an icy telegram to Russia
where, in short, the after-life is beautiful;
the homeland is the homeland (even when not beloved)
and now, with obituaries written in Roman type,
America bids him farewell
while Russia greets the poet in Cyrillic:
Joseph Brodsky returns to Russia, his true home. . . .
words uttered by the lips of young poets-
in the midst of political upheaval
the black notices appearing in the most popular newspapers;
the immigrant’s journey has come full circle,
and in Saint Petersburg someone with a beautiful name
goes out for a walk, wanting to reminisce a little
to consider the future:
now it’s certain, Joseph will stay here forever,
never again able to leave.
 I have met Joseph Brodsky a few times in San Francisco
and Berkeley at the poetry readings and literary events.